Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 sierpnia 2013

Podróż do wnętrza siebie

Tam jest inne życie, inne życie tam jest. Jakieś sześćset kilometrów na wschód od centrum mojego osobistego wszechświata – miasta Wrocław. Tu ciągle za czymś gonie, jestem wiecznie niezadowolona, ciągle mi mało ! Tam odkrywam prawdę oczywistą – jestem opętana chęcią posiadania. Nie ważne czy chodzi o nową książkę, but, czy kawałek szmaty , ciągle chcę więcej a im więcej gromadzę tym jestem uboższa wewnętrznie, zagubiona ale i tak pragnę zdobywać cokolwiek dla jednej sekundy sztucznie wytworzonego poczucia szczęścia. Błędne koło.
Dwanaście godzin w nieludzkich warunkach, zamknięta w szkielecie nagrzanego autobusu - prawdopodobnie dla liliputów jestem bliska szału. W czwartej godzinie podróży moje nogi wyglądają jak kolumny Zygmunta. Po co mi to było, przecież na lotnisko mam pół godziny drogi a stamtąd świat w zasięgu ręki. Dlaczego nie wybrałam wyspy Rodos, Cypru albo pachnącej już słonecznikami Toskanii ??? Co mnie podkusiło do tego wyjazdu ? A może podświadomie wybrałam taki kierunek żeby wreszcie otrząsnąć się ze sztuczności, stylonowej, szorstkiej otuliny, która nie pozwala oddychać pełną piersią. Kto to może wiedzieć ?

 Dom Zły
Kiedy pierwszy raz obejrzałam film Wojciecha Smarzowskiego byłam sponiewierana psychicznie. Dlaczego on tak brutalnie odziera wszystko ze sztuczności ? Kocha realizm i świetnie potrafi go przedstawić, gorzej jest dla widza przyjąć ten realizm na klatę. Nie mogę powiedzieć, że to moja ulubiona scena ale na pewno najbardziej utknęła mi w pamięci kiedy to genialny aktor Marian Dziędziel wyprowadza cios siekierą w potylicę klęczącej w błocie Kingi Preis. Czar pryska, Dziędziel wiesza się na drzewie w najbardziej ponurym otoczeniu jakie widziałam. Akcja filmu rozgrywa się właśnie tam w tym innym świecie do którego uciekali wszyscy życiowi wykolejeńcy, poeci, bandyci i wagabundzi z nadzieją, że odmieni się ich los. Dom zły scenarzyści umiejscowili na Podkarpaciu we wsi Lutowiska, tam gdzie diabeł mówi dobranoc.

Veolia Transport
Lokalna firma przewozowa z której usług korzystam nawet kilka razy dziennie. Nie dla celu podróży samego w sobie ale dla klimatu który w nich panuje. Każdy prosty odcinek drogi zasmuca i jednocześnie zanudza kierowców, oni żeby żyć potrzebują serpentyn, zakrętów w które wchodzą swoimi Autosanami nie zdejmując nogi z gazu. Przyzwyczajeni do trudnego terenu umarliby z tęsknoty na nizinnych trasach. Zdecydowanie to najlepsi specjaliści w swoim fachu jakich spotkałam. Jedno słowo najdziwniejszego nawet indywiduum i prośba o zatrzymanie się w głuszy realizowana jest w trybie natychmiastowym. Chcesz wysiąść w lesie – nie ma sprawy, przystanki to rzecz względna, jak trzeba odwieźć koleżanki pod dom to się odwozi a ewentualne opóźnienia na trasie zawsze się nadgoni dodając gazu na zakrętach. Trzeba przyznać, że kierowcy mają również niesamowitą podzielność uwagi. Nie tylko skupiają się na trasie przejazdu ale bardzo często są zagadywani przez znajomych którzy potrafią w ciągu 15 minut jazdy opowiedzieć całe swoje życie od ostatniego spotkania pół roku temu oczywiście ku uciesze reszty pasażerów. Trzy świnie zjadała w ciągu roku i ani kotletem się nie podzieliła, traumatyczne wyznania są na porządku dziennym.
Zwracanie uwagi pasażerom nie ma sensu, zaawansowani stażem kierowcy o tym wiedzą, ci młodsi próbują wprowadzić swoje porządki, trzymać się regulaminu ale bezskutecznie . Prośba o wykupienie dodatkowego miejsca do pasażera który wsiadł w lesie z tobołami i zajął dwa fotele ( na jednym on a na drugim ocynkowane wiadro) kończy się katastrofą.
- Czy za kapelusz się płaci ? Pyta kierowcę pasażer .
- Nie.Odpowiada zdezorientowany kierowca.
- To proszę zapukać jak będzie Pan coś potrzebował. I pasażer spokojnie zakłada wiadro na głowę.


Zielone wzgórza nad Soliną
Janek myśliwy lat 50 mówi wprost – Solina, Polańczyk i częściowo Połonina Wetlińska to już nie Bieszczady. Unikam tych miejsc jak mogę – kontynuuje swoja wypowiedź. Solina żyje dzięki zaporze – cudowi hydrotechniki który rok rocznie przyciąga miliony turystów. Wąska alejka spacerowa prowadząca do zapory miejscowi nazywają Krupówkami. I faktycznie widok to zabójczy, miliony chatynek, baraczków i daszków obwieszonych chińskim badziewiem, wszystko dla turystów. Obowiązkowo stojak z okularami słonecznymi, stragan z muszelkami, bursztynami, łabądkami i stateczkami z tworzywa sztucznego a wszystko to opatrzone napisem Solina. Nie brakuje też rzeźb lokalnych artystów którzy zaopatrują się w te maszkarony gdzieś w Chińskiej Republice Ludowej. Polańczyk – mekka emerytów, prawdziwe uzdrowisko a w rzeczywistości cypel obstawiony hotelami i wypożyczalniami sprzętu wodnego, klimatu prawdziwych gór tam nie uświadczysz. Na Połoninę Wetlińską w sezonie kolejka turystów i morze kolonistów zupełnie jak w Tatrach w drodze na Giewont. Na stopach zwiewnych letniczek nie brakuje klapeczków i tenisówek, jest na co popatrzeć.


Czy ktoś tu widział misia ?
Populacja niedźwiedzi sięga 200 osobników, można się natknąć na takiego słodziaka na każdym kroku. To mit, że misie nie wychodzą na szlak, dzięki obrożom, które zakładają im naukowcy można prześledzić ich wędrówki co do metra. Bardzo znana jest historia pewnego dużego samca, który pewnej nocy kilka godzin przesiedział na przystanku PKS w jednej z bieszczadzkich wsi. W lesie trzeba być uważnym, to, że nie widzimy zwierzaka nie oznacza, że on nas nie widzi. Jedynym ratunkiem jest hałaśliwe zachowanie, dawanie znać że tu jesteśmy wtedy misie zostawia nas w spokoju. Inna sprawa kiedy gwałtownie wkroczymy na ich terytorium i poczują się zagrożone – wtedy ratuj się kto może, ale jak ? Niedźwiedzie bardzo szybko biegają, w krótkim czasie rozpędzają się do 60 km na godzinę więc ucieczka to mrzonka. Miejscowi powtarzają do znudzenia, że turysta musi mieć wielkie szczęście albo pecha żeby misia spotkać. Lokalni zbieracze borówek - ulubionego przysmaku niedźwiedzi spotykają je bardzo często, ale żadne z tych spotkań nie zakończyło się katastrofą. Być może niedźwiedzie są łaskawe, bo tak naprawdę przekraczając naszą granicę mogą poczuć się bezpiecznie. Na Ukrainie wciąż można do nich strzelać.

Prawdziwych Zakapiorów już nie ma
Zapili się na śmierć, zostali potrąceni przez pijanych kierowców albo po prostu umarli bo ich czas dobiegł końca. W kultowej knajpie Siekierezada w Cisnej wiszą ich zdjęcia, wybitna to wystawa portretów. Jednak dzisiaj w Siekierezadzie więcej turystów niż kwiatu lokalnych meneli. Spotkałam jednego – spał na rowie, oparty o słup energetyczny. Po przebudzeniu dostał opiernicz od właścicielki lokalnej galerii żeby już sobie poszedł bo cały jest ulany...


Tak naprawdę wróciłam na chwilę i wkrótce znowu jadę zgłębiać tajemnice bieszczadzkich lasów. Jestem spokojniejsza, mądrzejsza i wiem już czego mi trzeba. I niech się schowają wszystkie kurorty.

C.D.N.