Jarmark w Dreźnie. |
Tłumy turystów na jarmarku w Dreźnie. |
Dla
przykładu, Grzegorz Sobel w książce „ Przy wrocławskim stole”
pisze: w celach handlowych cukiernicy przygotowywali pojedyncze
figurki, które można było kupić na świąteczny stół. W 1836
roku berliński cukiernik Rungsch zaprezentował we Wrocławiu górski
krajobraz z ruinami zamku Książ w tle oraz zajazd ze stodołą na
pierwszym planie. Z zajazdem łączył się mały ogródek piwny z
wesołym towarzystwem, na wzgórku pasły się krowy i owieczki,
przed wiatrakiem zaś znajdowali się młynarze, a drogą
przechadzali się spacerowicze, rolnicy podążali do swych zajęć,
przejeżdżał powóz z podróżnymi zaprzęgnięty w dwa konie.”
Widzicie to ? A teraz niech do Was dotrze, że to
wszystko było wykonane z czekolady, marcepanu, pierników bogato
okraszonych lukrem. Tego właśnie brakuje na dzisiejszych jarmarkach
– dawnych tradycji mistrzów cukiernictwa czy szefów kuchni którzy
z okazji świąt próbowali pobić rekord w upieczeniu największego
pasztetu w Europie. Obecnie można połamać zęby na piernikach
albo uraczyć się paskudnym żelkiem długości węża boa.
A może po prostu się czepiam, bo nie potrafię odpuścić przygotowań do świąt, nie potrafię pójść na łatwiznę albo zamiast walczyć w kuchni wyjechać na tydzień do SPA żeby zregenerować zszargane nerwy. Nie wiem dlaczego zawsze w okresie przedświątecznym czuję się jak po trzech sesjach na siłowni, jak inni to robią, że podchodzą do świąt z takim dystansem, zupełnie bez stresu. I chociaż z każdej strony bombardują nas promocje, super oferty i mówiące ludzkim głosem karpie to jednak doszłam do wniosku, że nie można kupić wszystkiego – niepowtarzalnej atmosfery świąt w moim domu. Naprawdę nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z mamą przy lepieniu uszek na paczkę gotowych wyrobów zakupionych gdzieś w markecie, chociaż czasami zastanawia mnie, dlaczego wymazane po uszy mąką lepimy te delicje w ilości przemysłowej - wystarczającej na trzy lata do przodu. Rozczulają mnie opowieści taty o tym że kiedy był mały to na pierwszy dzień świąt zawsze przyrządzało się zająca. Wisiał ten futrzak, oczywiście pozbawiony życia, kilka dni na zewnątrz, w mrozie żeby mięso dobrze skruszało. Tak, wiem - to drastyczne o czym piszę i zupełnie nie nowoczesne ale mam to w nosie i tak naprawdę ciągle się zastanawiam - gdzie ja dziś dostanę zająca ??? I tylko najstarsza, poszarpana i pełna pożółkłych kartek książka kucharska jaką mamy w domu potwierdza swoją zawartością, że faktycznie kiedyś sprawianie zająca to było coś ! A jego przygotowanie w odsłonie po Polsku a do tego w śmietanie było nie lada wyczynem.
Uwielbiam moje psy, udające na co dzień depresję, które w czasie świąt asystują przy pracach w kuchni i podążają za mną wzrokiem jak kibice tenisa ziemnego za piłką, a nuż coś im skapnie. Pachnąca choinka, żywa o co niekiedy toczy się wojna i jej ubieranie - zawsze na bogato, we wszystkie kolory i ozdoby świata. I ta najważniejsza, najwspanialsza, wciąż cała – pięćdziesięcioletnia bombka z której zeszła już prawie cała farba. Drzewko ustawiamy w rogu pokoju - ale w domu dziadków zgodnie z tradycja choinka wisiała na haczyku podwieszona przy suficie. W Wigilię tato przynosi od sąsiada odrobinę siana, żeby podłożyć je pod zawsze biały obrus, a potem rozpoczyna przyrządzanie swojej popisowej potrawy - ziemniaczanych kulek. Nie pytajcie mnie na czym polega ich fenomen ale w moim domu można je zjeść tylko w święta i nikt nie potrafi ich tak przyrządzić i doprawić jak tato chociaż wydawać by się mogło, że to prosta receptura. Kryształowa i bardzo ciężka patera na której kładziemy opłatek jest bardzo stara i tak naprawdę używa się jej tylko raz w roku. Ze zdjęcia na ścianie spogląda na nas babcia Jadwiga, która umarła jak miałam kilka miesięcy ale wciąż wszyscy mi powtarzają , że jestem do niej podobna a ja uparcie twierdzę, że ją pamiętam. Prezenty wręczamy sobie po Wigilii chociaż kiedyś dawno temu jak pisze Sobel „ zgodnie ze zwyczajem prezenty wyciągano dopiero po pasterce gdy mama zadzwoniła przy choince dzwoneczkiem”. Ciekawe czy dzisiaj jeszcze gdzieś kultywuje się taką tradycję ?
Jarmark we Wrocławiu. |
A może po prostu się czepiam, bo nie potrafię odpuścić przygotowań do świąt, nie potrafię pójść na łatwiznę albo zamiast walczyć w kuchni wyjechać na tydzień do SPA żeby zregenerować zszargane nerwy. Nie wiem dlaczego zawsze w okresie przedświątecznym czuję się jak po trzech sesjach na siłowni, jak inni to robią, że podchodzą do świąt z takim dystansem, zupełnie bez stresu. I chociaż z każdej strony bombardują nas promocje, super oferty i mówiące ludzkim głosem karpie to jednak doszłam do wniosku, że nie można kupić wszystkiego – niepowtarzalnej atmosfery świąt w moim domu. Naprawdę nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z mamą przy lepieniu uszek na paczkę gotowych wyrobów zakupionych gdzieś w markecie, chociaż czasami zastanawia mnie, dlaczego wymazane po uszy mąką lepimy te delicje w ilości przemysłowej - wystarczającej na trzy lata do przodu. Rozczulają mnie opowieści taty o tym że kiedy był mały to na pierwszy dzień świąt zawsze przyrządzało się zająca. Wisiał ten futrzak, oczywiście pozbawiony życia, kilka dni na zewnątrz, w mrozie żeby mięso dobrze skruszało. Tak, wiem - to drastyczne o czym piszę i zupełnie nie nowoczesne ale mam to w nosie i tak naprawdę ciągle się zastanawiam - gdzie ja dziś dostanę zająca ??? I tylko najstarsza, poszarpana i pełna pożółkłych kartek książka kucharska jaką mamy w domu potwierdza swoją zawartością, że faktycznie kiedyś sprawianie zająca to było coś ! A jego przygotowanie w odsłonie po Polsku a do tego w śmietanie było nie lada wyczynem.
Uwielbiam moje psy, udające na co dzień depresję, które w czasie świąt asystują przy pracach w kuchni i podążają za mną wzrokiem jak kibice tenisa ziemnego za piłką, a nuż coś im skapnie. Pachnąca choinka, żywa o co niekiedy toczy się wojna i jej ubieranie - zawsze na bogato, we wszystkie kolory i ozdoby świata. I ta najważniejsza, najwspanialsza, wciąż cała – pięćdziesięcioletnia bombka z której zeszła już prawie cała farba. Drzewko ustawiamy w rogu pokoju - ale w domu dziadków zgodnie z tradycja choinka wisiała na haczyku podwieszona przy suficie. W Wigilię tato przynosi od sąsiada odrobinę siana, żeby podłożyć je pod zawsze biały obrus, a potem rozpoczyna przyrządzanie swojej popisowej potrawy - ziemniaczanych kulek. Nie pytajcie mnie na czym polega ich fenomen ale w moim domu można je zjeść tylko w święta i nikt nie potrafi ich tak przyrządzić i doprawić jak tato chociaż wydawać by się mogło, że to prosta receptura. Kryształowa i bardzo ciężka patera na której kładziemy opłatek jest bardzo stara i tak naprawdę używa się jej tylko raz w roku. Ze zdjęcia na ścianie spogląda na nas babcia Jadwiga, która umarła jak miałam kilka miesięcy ale wciąż wszyscy mi powtarzają , że jestem do niej podobna a ja uparcie twierdzę, że ją pamiętam. Prezenty wręczamy sobie po Wigilii chociaż kiedyś dawno temu jak pisze Sobel „ zgodnie ze zwyczajem prezenty wyciągano dopiero po pasterce gdy mama zadzwoniła przy choince dzwoneczkiem”. Ciekawe czy dzisiaj jeszcze gdzieś kultywuje się taką tradycję ?
Przed
świętami i w ich trakcie jesteśmy razem i to jest najważniejsze
Ci którzy żyją i Ci którzy odeszli, w tym wyjątkowym czasie
spotykamy się przy jednym stole. Dlatego nie dajcie sobie zamydlić
oczu obecnie panująca modą na święta w stylu light, święta w
ośrodku wczasowym, święta bez przygotowań i oczekiwania bo w
tych wszystkich pracach do których często brakuje nam cierpliwości,
ukryta jest ich cała magia a czasu który teraz spędzicie ze swoimi
bliskimi później nie podaruje Wam już nikt.
WESOŁYCH
ŚWIĄT !!!