Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Elbląg czyli wiem, że nic nie wiem.

Zdjęcie pochodzi z wystawy "Elbląg Reconditus"
Elbląg mnie do siebie nie przekonał. Nie poczułam tego miasta, tak jakby nie miało duszy. Dopiero długie miesiące po powrocie z wakacji zatęskniłam za uprzejmymi inaczej paniami ze sklepu który znajdował się naprzeciwko hotelu. Oczywiście hotel to zbyt wydumane słowo określające to co zastałam na miejscu. Na zdjęciach wyglądał jakoś przytulniej ale od czego jest Photoshop i te inne technologie, których klasycznie nie jestem w stanie ogarnąć. Nadal naiwnie wierzę w uczciwość drugiego człowieka. A jednak dzisiaj z perspektywy czasu i bardzo dziwnego roku, jaki mam za sobą odkrywam, że jednak w Elblągu i jego okolicach czai się coś czego wcześniej nie zauważyłam ale nie potrafię tego nazwać. To nienazwane coś ukryte jest między słowami – w karcących spojrzeniach wędkarzy, którym zakłóciłam spokój nad kanałem, w cichej solidarności panów odzyskujących kaucję za butelki, w hałasie terkoczących tramwajów, krzyku mew, w zapachu kebabu który spowił miasto jak mgłę. To pewnie wszystko przez to, że pojechałam tam po sezonie, pociągiem, prawie na gapę i bez przygotowania. Zamknęłam oczy i palcem na mapie wskazałam cel podróży – Elbląg, może być, nigdy tam nie byłam. To co zaskoczyło mnie zupełnie to genialne muzeum i centrum sztuki współczesnej. Sztuka nowoczesna kompletnie do mnie nie przemawia ale prezentowanie jej  we wnętrzach starego kościoła sprawia piorunujące wrażenie.
 
Galeria EL
 
Trafiłam akurat na wystawę The Krasnals - grupy polskich anonimowych artystów, których prace wystawiała chociażby londyńska Tate Modern. Ich "Bitwa pod Grunwaldem" daje nieźle do myślenia ale taka właśnie  jest Galeria EL - zmusza do myślenia
 
Fragment "Bitwy pod Grunwaldem"
http://bitwa-podgrunwaldem.blogspot.com/
.
 
A muzeum archeologiczne – a czego po nim się spodziewać ? Eksponaty związane z historią miasta, jakieś lalki, bibeloty ? Nostalgiczny dziedziniec przed budynkiem zupełnie nie zapowiada tego co czeka na nas wewnątrz.
 
Muzeum Archeologiczno-Historyczne w Elblągu
dziedziniec
 
Tymczasem niech się schowają muzea wielkiego Wrocławia – multimedialna, trójwymiarowa, holograficzna, pachnąca, grająca, świszcząca i trąbiąca wystawa o przeszłości miasta wbija w ziemię. "Elbląg Reconditus" bo taki nosi tytuł odkrywa przed szarym człowiekiem inne oblicze tego zagadkowego miasta.

Fragment wystawy, dźwięki z patefonu w takiej scenerii-
porażające.

 Elbląg odpycha i przyciąga jak magnes, nie wiem czy chcę tam kiedyś wrócić. A jednak warto zobaczyć to wszystko, popłynąć w rejs po kanale, odkryć z archeologami starożytną handlową osadę Truso,  przejechać się tramwajem nieco starego typu, i nadal czekać aż Elbląg zechce odkryć swoje największe tajemnice.
 
Kanał elbląski
 

sobota, 3 sierpnia 2013

Podróż do wnętrza siebie

Tam jest inne życie, inne życie tam jest. Jakieś sześćset kilometrów na wschód od centrum mojego osobistego wszechświata – miasta Wrocław. Tu ciągle za czymś gonie, jestem wiecznie niezadowolona, ciągle mi mało ! Tam odkrywam prawdę oczywistą – jestem opętana chęcią posiadania. Nie ważne czy chodzi o nową książkę, but, czy kawałek szmaty , ciągle chcę więcej a im więcej gromadzę tym jestem uboższa wewnętrznie, zagubiona ale i tak pragnę zdobywać cokolwiek dla jednej sekundy sztucznie wytworzonego poczucia szczęścia. Błędne koło.
Dwanaście godzin w nieludzkich warunkach, zamknięta w szkielecie nagrzanego autobusu - prawdopodobnie dla liliputów jestem bliska szału. W czwartej godzinie podróży moje nogi wyglądają jak kolumny Zygmunta. Po co mi to było, przecież na lotnisko mam pół godziny drogi a stamtąd świat w zasięgu ręki. Dlaczego nie wybrałam wyspy Rodos, Cypru albo pachnącej już słonecznikami Toskanii ??? Co mnie podkusiło do tego wyjazdu ? A może podświadomie wybrałam taki kierunek żeby wreszcie otrząsnąć się ze sztuczności, stylonowej, szorstkiej otuliny, która nie pozwala oddychać pełną piersią. Kto to może wiedzieć ?

 Dom Zły
Kiedy pierwszy raz obejrzałam film Wojciecha Smarzowskiego byłam sponiewierana psychicznie. Dlaczego on tak brutalnie odziera wszystko ze sztuczności ? Kocha realizm i świetnie potrafi go przedstawić, gorzej jest dla widza przyjąć ten realizm na klatę. Nie mogę powiedzieć, że to moja ulubiona scena ale na pewno najbardziej utknęła mi w pamięci kiedy to genialny aktor Marian Dziędziel wyprowadza cios siekierą w potylicę klęczącej w błocie Kingi Preis. Czar pryska, Dziędziel wiesza się na drzewie w najbardziej ponurym otoczeniu jakie widziałam. Akcja filmu rozgrywa się właśnie tam w tym innym świecie do którego uciekali wszyscy życiowi wykolejeńcy, poeci, bandyci i wagabundzi z nadzieją, że odmieni się ich los. Dom zły scenarzyści umiejscowili na Podkarpaciu we wsi Lutowiska, tam gdzie diabeł mówi dobranoc.

Veolia Transport
Lokalna firma przewozowa z której usług korzystam nawet kilka razy dziennie. Nie dla celu podróży samego w sobie ale dla klimatu który w nich panuje. Każdy prosty odcinek drogi zasmuca i jednocześnie zanudza kierowców, oni żeby żyć potrzebują serpentyn, zakrętów w które wchodzą swoimi Autosanami nie zdejmując nogi z gazu. Przyzwyczajeni do trudnego terenu umarliby z tęsknoty na nizinnych trasach. Zdecydowanie to najlepsi specjaliści w swoim fachu jakich spotkałam. Jedno słowo najdziwniejszego nawet indywiduum i prośba o zatrzymanie się w głuszy realizowana jest w trybie natychmiastowym. Chcesz wysiąść w lesie – nie ma sprawy, przystanki to rzecz względna, jak trzeba odwieźć koleżanki pod dom to się odwozi a ewentualne opóźnienia na trasie zawsze się nadgoni dodając gazu na zakrętach. Trzeba przyznać, że kierowcy mają również niesamowitą podzielność uwagi. Nie tylko skupiają się na trasie przejazdu ale bardzo często są zagadywani przez znajomych którzy potrafią w ciągu 15 minut jazdy opowiedzieć całe swoje życie od ostatniego spotkania pół roku temu oczywiście ku uciesze reszty pasażerów. Trzy świnie zjadała w ciągu roku i ani kotletem się nie podzieliła, traumatyczne wyznania są na porządku dziennym.
Zwracanie uwagi pasażerom nie ma sensu, zaawansowani stażem kierowcy o tym wiedzą, ci młodsi próbują wprowadzić swoje porządki, trzymać się regulaminu ale bezskutecznie . Prośba o wykupienie dodatkowego miejsca do pasażera który wsiadł w lesie z tobołami i zajął dwa fotele ( na jednym on a na drugim ocynkowane wiadro) kończy się katastrofą.
- Czy za kapelusz się płaci ? Pyta kierowcę pasażer .
- Nie.Odpowiada zdezorientowany kierowca.
- To proszę zapukać jak będzie Pan coś potrzebował. I pasażer spokojnie zakłada wiadro na głowę.


Zielone wzgórza nad Soliną
Janek myśliwy lat 50 mówi wprost – Solina, Polańczyk i częściowo Połonina Wetlińska to już nie Bieszczady. Unikam tych miejsc jak mogę – kontynuuje swoja wypowiedź. Solina żyje dzięki zaporze – cudowi hydrotechniki który rok rocznie przyciąga miliony turystów. Wąska alejka spacerowa prowadząca do zapory miejscowi nazywają Krupówkami. I faktycznie widok to zabójczy, miliony chatynek, baraczków i daszków obwieszonych chińskim badziewiem, wszystko dla turystów. Obowiązkowo stojak z okularami słonecznymi, stragan z muszelkami, bursztynami, łabądkami i stateczkami z tworzywa sztucznego a wszystko to opatrzone napisem Solina. Nie brakuje też rzeźb lokalnych artystów którzy zaopatrują się w te maszkarony gdzieś w Chińskiej Republice Ludowej. Polańczyk – mekka emerytów, prawdziwe uzdrowisko a w rzeczywistości cypel obstawiony hotelami i wypożyczalniami sprzętu wodnego, klimatu prawdziwych gór tam nie uświadczysz. Na Połoninę Wetlińską w sezonie kolejka turystów i morze kolonistów zupełnie jak w Tatrach w drodze na Giewont. Na stopach zwiewnych letniczek nie brakuje klapeczków i tenisówek, jest na co popatrzeć.


Czy ktoś tu widział misia ?
Populacja niedźwiedzi sięga 200 osobników, można się natknąć na takiego słodziaka na każdym kroku. To mit, że misie nie wychodzą na szlak, dzięki obrożom, które zakładają im naukowcy można prześledzić ich wędrówki co do metra. Bardzo znana jest historia pewnego dużego samca, który pewnej nocy kilka godzin przesiedział na przystanku PKS w jednej z bieszczadzkich wsi. W lesie trzeba być uważnym, to, że nie widzimy zwierzaka nie oznacza, że on nas nie widzi. Jedynym ratunkiem jest hałaśliwe zachowanie, dawanie znać że tu jesteśmy wtedy misie zostawia nas w spokoju. Inna sprawa kiedy gwałtownie wkroczymy na ich terytorium i poczują się zagrożone – wtedy ratuj się kto może, ale jak ? Niedźwiedzie bardzo szybko biegają, w krótkim czasie rozpędzają się do 60 km na godzinę więc ucieczka to mrzonka. Miejscowi powtarzają do znudzenia, że turysta musi mieć wielkie szczęście albo pecha żeby misia spotkać. Lokalni zbieracze borówek - ulubionego przysmaku niedźwiedzi spotykają je bardzo często, ale żadne z tych spotkań nie zakończyło się katastrofą. Być może niedźwiedzie są łaskawe, bo tak naprawdę przekraczając naszą granicę mogą poczuć się bezpiecznie. Na Ukrainie wciąż można do nich strzelać.

Prawdziwych Zakapiorów już nie ma
Zapili się na śmierć, zostali potrąceni przez pijanych kierowców albo po prostu umarli bo ich czas dobiegł końca. W kultowej knajpie Siekierezada w Cisnej wiszą ich zdjęcia, wybitna to wystawa portretów. Jednak dzisiaj w Siekierezadzie więcej turystów niż kwiatu lokalnych meneli. Spotkałam jednego – spał na rowie, oparty o słup energetyczny. Po przebudzeniu dostał opiernicz od właścicielki lokalnej galerii żeby już sobie poszedł bo cały jest ulany...


Tak naprawdę wróciłam na chwilę i wkrótce znowu jadę zgłębiać tajemnice bieszczadzkich lasów. Jestem spokojniejsza, mądrzejsza i wiem już czego mi trzeba. I niech się schowają wszystkie kurorty.

C.D.N.

środa, 9 stycznia 2013

Blog Roku 2012



To chyba ten wycinek prasowy sprawił, że postanowiłam zgłosić Podróże w czasie do konkursu Blog Roku 2012. Nie piszę o spektakularnych wyprawach, nie byłam na Antypodach ale pomyślałam - do cholery a który Australijczyk był w dolnośląskim Goszczu ? Miejsca odległe które  jawią nam się jako piękne i  egzotyczne są bardzo często nieosiągalne z przyczyn finansowych ale czy dla ich mieszkańców nie są piekielnie nudne ? Tak sobie myślę ile razy dziennie można przejeżdżać  do pracy obok piramid nawet ich nie zauważając podczas gdy w tej samej chwili jakieś czterdzieści tysięcy osób z różnych, dalekich zakątków świata marzy o tym żeby je ujrzeć. Ile jest takich miejsc o których nie słyszał nikt a przebijają swoją urodą zadeptane przez turystów szlaki ? O ilu rzeczach nie wiemy, bo nie napisali o nich na Onecie i nikt nie wrzucił wzmianki na Facebooka.  Nie dajmy się zwariować, odkrywajmy świat po swojemu bez względu na to, czy mamy hopla na punkcie wędrówek czy nie. Ciągle wierzę, że  pozostało wiele ścieżek do odkrycia i wiele marzeń do spełnienia. A konkurs jest jednym z takich małych marzeń, wziąć w nim udział, nic nie wygrać, nie popełnić przez to zbrodni i dalej robić swoje :)





niedziela, 23 grudnia 2012

Magia Świąt


Jarmark w Dreźnie.
Od kilku lat w grudniu wybieram się na jarmark bożonarodzeniowy, byłam już w Dreźnie, Berlinie i Wiedniu. W tym roku nie udał mi się wyjazd do Pragi, a ten najstarszy w Europie market odbywający się w Norymberdze nadal pozostaje w sferze moich marzeń. Nie dlatego, że ciężko dojechać do środkowej Frankonii ale z powodu amerykańskich turystów, którzy w czasie trwania tego przeuroczego wydarzenia zalewają miasto niczym gorąca lawa i nigdzie nie można znaleźć noclegu. Od kilku lat we Wrocławiu odbywa się taki właśnie jarmark ale myli się ten, kto pomyśli, że to jakaś nowa moda, nic z tych rzeczy – to raczej powrót do źródeł, do zapomnianej tradycji miasta Breslau. Jednak wiele jeszcze pracy przed pomysłodawcami tej wspaniałej inicjatywy bo nie tak łatwo dorównać klimatem i atmosferą konkurencyjnym jarmarkom. Mimo to Wrocław wygrywa w jednym punkcie – wystawione stragany nie są zalane produktami z Chin. Mamy za to piękną porcelanę z Bolesławca na punkcie której szaleją Japończycy, mamy cudowne bombki ze Złotoryi i Krośnic za którymi przepadają Amerykanie i Brytyjczycy, bo nikt poza naszymi mistrzami hutnictwa nie potrafi z taką finezją i oddaniem stworzyć podobizny Harrego Pottera do powieszenia na choince. Kiedy jednak podczas wizyty w bibliotece odkryłam zapiski dotyczące świętowania we Wrocławiu to zrozumiałam, że te współczesne bożonarodzeniowe zwyczaje są tylko namiastką tamtych już prawie zapomnianych tradycji do których próbuje się powrócić.

Tłumy turystów na jarmarku w Dreźnie.

Dla przykładu, Grzegorz Sobel w książce „ Przy wrocławskim stole” pisze: w celach handlowych cukiernicy przygotowywali pojedyncze figurki, które można było kupić na świąteczny stół. W 1836 roku berliński cukiernik Rungsch zaprezentował we Wrocławiu górski krajobraz z ruinami zamku Książ w tle oraz zajazd ze stodołą na pierwszym planie. Z zajazdem łączył się mały ogródek piwny z wesołym towarzystwem, na wzgórku pasły się krowy i owieczki, przed wiatrakiem zaś znajdowali się młynarze, a drogą przechadzali się spacerowicze, rolnicy podążali do swych zajęć, przejeżdżał powóz z podróżnymi zaprzęgnięty w dwa konie.”  Widzicie to ? A teraz niech do Was dotrze, że to wszystko było wykonane z czekolady, marcepanu, pierników bogato okraszonych lukrem. Tego właśnie brakuje na dzisiejszych jarmarkach – dawnych tradycji mistrzów cukiernictwa czy szefów kuchni którzy z okazji świąt próbowali pobić rekord w upieczeniu największego pasztetu w Europie. Obecnie można połamać zęby na piernikach albo uraczyć się paskudnym żelkiem długości węża boa. 

Jarmark we Wrocławiu.


A może po prostu się czepiam, bo nie potrafię odpuścić przygotowań do świąt, nie potrafię pójść na łatwiznę albo zamiast walczyć w kuchni wyjechać na tydzień do SPA żeby zregenerować zszargane nerwy. Nie wiem dlaczego zawsze w okresie przedświątecznym czuję się jak po trzech sesjach na siłowni, jak inni to robią, że podchodzą do świąt z takim dystansem, zupełnie bez stresu. I chociaż z każdej strony bombardują nas promocje, super oferty i mówiące ludzkim głosem karpie to jednak doszłam do wniosku, że nie można kupić wszystkiego – niepowtarzalnej atmosfery świąt w moim domu. Naprawdę nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z mamą przy lepieniu uszek na paczkę gotowych wyrobów zakupionych gdzieś w markecie, chociaż czasami zastanawia mnie, dlaczego wymazane po uszy mąką lepimy te delicje w ilości przemysłowej - wystarczającej na trzy lata do przodu. Rozczulają mnie opowieści taty o tym że kiedy był mały to na pierwszy dzień świąt zawsze przyrządzało się zająca. Wisiał ten futrzak, oczywiście pozbawiony życia, kilka dni na zewnątrz, w mrozie żeby mięso dobrze skruszało. Tak, wiem - to drastyczne o czym piszę i zupełnie nie nowoczesne ale mam to w nosie i tak naprawdę ciągle się zastanawiam - gdzie ja dziś dostanę zająca ??? I tylko najstarsza, poszarpana i pełna pożółkłych kartek książka kucharska jaką mamy w domu potwierdza swoją zawartością, że faktycznie kiedyś sprawianie zająca to było coś ! A jego przygotowanie w odsłonie po Polsku a do tego w śmietanie było nie lada wyczynem.



Uwielbiam moje psy, udające na co dzień depresję, które w czasie świąt asystują przy pracach w kuchni i podążają za mną wzrokiem jak kibice tenisa ziemnego za piłką, a nuż coś im skapnie. Pachnąca choinka, żywa o co niekiedy toczy się wojna i jej ubieranie - zawsze na bogato, we wszystkie kolory i ozdoby świata. I ta najważniejsza, najwspanialsza, wciąż cała – pięćdziesięcioletnia bombka z której zeszła już prawie cała farba. Drzewko ustawiamy w rogu pokoju - ale w domu dziadków zgodnie z tradycja choinka wisiała na haczyku podwieszona przy suficie. W Wigilię tato przynosi od sąsiada odrobinę siana, żeby podłożyć je pod zawsze biały obrus, a potem rozpoczyna przyrządzanie swojej popisowej potrawy - ziemniaczanych kulek. Nie pytajcie mnie na czym polega ich fenomen ale w moim domu można je zjeść tylko w święta i nikt nie potrafi ich tak przyrządzić i doprawić jak tato chociaż wydawać by się mogło, że to prosta receptura. Kryształowa i bardzo ciężka patera na której kładziemy opłatek jest bardzo stara i tak naprawdę używa się jej tylko raz w roku. Ze zdjęcia na ścianie spogląda na nas babcia Jadwiga, która umarła jak miałam kilka miesięcy ale wciąż wszyscy mi powtarzają , że jestem do niej podobna a ja uparcie twierdzę, że ją pamiętam. Prezenty wręczamy sobie po Wigilii chociaż kiedyś dawno temu jak pisze Sobel „ zgodnie ze zwyczajem prezenty wyciągano dopiero po pasterce gdy mama zadzwoniła przy choince dzwoneczkiem”. Ciekawe czy dzisiaj jeszcze gdzieś kultywuje się taką tradycję ?

Przed świętami i w ich trakcie jesteśmy razem i to jest najważniejsze Ci którzy żyją i Ci którzy odeszli, w tym wyjątkowym czasie spotykamy się przy jednym stole. Dlatego nie dajcie sobie zamydlić oczu obecnie panująca modą na święta w stylu light, święta w ośrodku wczasowym, święta bez przygotowań i oczekiwania bo w tych wszystkich pracach do których często brakuje nam cierpliwości, ukryta jest ich cała magia a czasu który teraz spędzicie ze swoimi bliskimi później nie podaruje Wam już nikt.

WESOŁYCH ŚWIĄT !!!

środa, 28 listopada 2012

Z wizytą u Jego Jaśnie Oświeconej Wysokości Jana Adama II

Herb Lichtensteinu.
 
 
I jak tu nie napisać, że czułam się tam jak w domu i nie wyjść przy tym na snobistyczną, arystokratyczną bździągwę która w rzeczywistości z arystokracja ma wspólne tylko nazwisko i może czasami, w niezwykle rzadkich przypadkach maniery.  A jednak urodziłam się i wychowałam w takiej a nie innej rodzinie, z takim a nie innym nazwiskiem i bardzo często zapominam jakie  wrażenie ono wywołuje. No bo właściwie dlaczego tak się nazywam i ile mam wspólnego z wujkiem Janem i ciocią Marią którzy rezydują w Vaduz – stolicy Lichtensteinu ? Odrzucając rozgoryczenie, że nigdy nie zapraszali mnie na wakacje i wydawane kilka razy do roku przyjęcia sama postanowiłam zrobić im niespodziankę. Podróż do serca tego małego i pięknego księstwa nie trwała długo ale wujostwo przebywali właśnie na nartach w Chamonix więc pocałowałam klamkę. Myślę, że gdybym ich uprzedziła o swoim przyjeździe to do tej wspaniałej, kutej, złotej klamki podłączyli by elektrycznego pastucha  z powodzeniem stosowanego w naszych Bieszczadach albo paralizator, ot żebym dostała nauczkę i nigdy już nie wracała. A tak wciąż się błąkam po całej Europie od pałacu, do parku przez muzea a nawet uzdrowiska powołane do życia przez fortunę należącą do tego zacnego rodu i szukam sensu własnego istnienia. Bo komu by przeszkadzało gdybym to ja szusowała po stokach masywu Mont Blanc a oni na przykład co sobotę odkurzali mi cały dom. Czy proszę o zbyt wiele ?
 
Zamek w Vaduz.
 
 
Najdziwniejsze jest jednak to, że z biegiem czasu czytając coraz więcej o Lichtensteinach i zwiedzając ich ociekające bogactwami posiadłości docierało do mnie bardzo ale to bardzo powoli, że to ród delikatnie mówiąc lekko stuknięty.
No bo kto podpisał rozejm z Napoleonem po bitwie pod Austerlitz ? Kto wjechał w ociekającej złotem karecie do Wersalu, jak pisała Isabelle Bricard „której wspaniałość przewyższała nawet przepych powozów Króla Słońce” ? Kto pobił rekord w najdłuższym – 71 letnim panowaniu w Europie  do tego zachowując stan kawalerski ? Kto miał 36 dzieci ? Albo kto wstąpił na tron w wieku 76 lat ? Kto miał papieża za ojca chrzestnego ? Kto chciał sprzedać księstwo Billowi Gatesowi i zmienić nazwę kraju na Microsoft ? Dzięki komu ten mały skrawek ziemi ma stopę życiową na poziomie Kuwejtu ? Kto jest posiadaczem największej na świecie kolekcji malarstwa - 1600 płócien w tym 27 Rubensa, wartej bagatela cztery miliardy euro ? Kto sprzedał najcenniejsze dzieło z tej kolekcji czyli Ginevra dei Benci pędzla Leonarda da Vinci waszyngtońskiej National Gallery of Art ? Do dzisiaj kwota transakcji pozostaje tajemnicą. Kto zakupił gigantyczną farmę w Teksasie powiększając majątek rodu ? Albo kto dostał łomot pod Grunwaldem ? W jakim kraju nie występuje pojęcie i problem podatków ? Jednak moje ulubione pytanie brzmi – dlaczego hymny Lichtensteinu i Wielkiej Brytanii mają taką samą melodię ?
 

Ginevra dei Benci
Jedyny obraz Leonarda da Vinci znajdujący się w USA.

Czy teraz rozumiecie że nie mogę sobie znaleźć miejsca i wciąż szukam odpowiedzi na dręczące mnie pytania co ja tutaj robię ? Bez względu na to czy jestem w Wiedniu, Vaduz, błąkam się po Polsce, Węgrzech czy czeskich Morawach zawsze odnajduje ślady Jego Jaśnie Oświeconej Wysokości. Lichtensteinowie byli właścicielami 24 miast, 35 osad, 756 wsi oraz 46 zamków i pałaców rozsianych po całej Europie. Byli - bo część dóbr została im nieprawnie odebrana  najpierw po rozpadzie Austro-Węgier w 1918 roku, później w 1948 roku przez komunistyczne władze Czech, Polski i Węgier. Całe szczęście dzisiaj ród może żądać i co ciekawe żąda zwrotu ziem, z których został wywłaszczony.
Największa bitwa wciąż przed nimi o kompleks lednicko-valticki wpisany na listę Unesco a położony na Morawach, w okolicy miasta Mikulov.
 

 
Te dwa wspaniałe pałace połączone ze sobą obłędnym parkiem zostały odebrane Lichtensteinom i do dnia dzisiejszego rząd czeski blokuje ich zwrot prawowitym właścicielom. I wiecie co, wcale się Czechom nie dziwię, bo kto by chciał pozbywać się takiego cacuszka ? Ulubiona letnia rezydencja Lichtensteinów rzuciła mnie na kolana, rozmach całego założenia, oranżeria, parkowe stawy, romantyczne zakątki, to wszystko sprawia, że chce się tam zostać na zawsze. Charakterystycznym punktem orientacyjnym jest 59 metrowy minaret, który ozdabia serce parku. Co tam robi ten element właściwy dla architektury Orientu ?
 
 
 
W odpowiedzi dostajemy kolejne potwierdzenie na to, że członkowie tego zacnego rodu byli i są lekko stuknięci. W parku miał powstać piękny kościół, żeby mieszkańcy okolicznych miasteczek mogli swobodnie uczestniczyć w nabożeństwach ale lokalny samorząd nie chciał współfinansować tego przedsięwzięcia tak więc książę w ramach czystej złośliwości wybudował tylko za swoje pieniądze nic innego jak minaret a działo się to w latach 1797 – 1804. Błądząc po korytarzach Lednickiego zamku naprawdę czułam się jak w domu ale dopiero w bibliotece uczepiałam się palcami ściany i zarzekałam w duchu, że nie opuszczę tego miejsca. Myślicie, że książki tak na mnie podziałały ? Nic z tego, obezwładniły mnie schody – najpiękniejsze kręcone schody jakie w życiu widziałam, wykonane z jednego kawałka drewna. Balustradę rzeźbiono 20 lat ale warto było czekać właścicielom Lednic na to arcydzieło.
 
 
Nie będę pisała, jedźcie na Morawy, zobaczcie to sami - na pewno warto bo włócząc się po czeskich miasteczkach ciągle napotykam ślady rodu na literę „L” – uzdrowisko Velke Losiny i zamek o tej samej nazwie, kolejny pałac – Sternberg, 1340 km kwadratowych czeskiej ziemi, to ziemia Lichtensteinów.
Napisałam to wszystko i nadal wiem, że nic nie wiem, chociaż wraca mi uśmiech i pogodne nastawienie, kiedy sobie przypomnę, że Unia Europejska siedemnastokrotnie prosiła o możliwość przyłączenia się do Lichtensteinu, nie odwrotnie.
 
 

niedziela, 14 października 2012

Herkules z Goszcza

Rzeźba Herkulesa wykonana z piaskowca.
Jesień to zdecydowanie moja ulubiona pora roku,  czas kiedy liście mienią się kolorami rdzy a wiejący wiatr roznosi je po okolicy według własnego planu. Nasycony ciepłymi barwami winobluszcz obrastający  ścianę mojego domu  w jednej chwili przestał istnieć, nie zdążyłam nawet nacieszyć się jego widokiem. To co z mozołem odrodziło się wiosną jesienią zabrał zwykły podmuch wiatru. Wiem jednak, że w marcu, ten smutny szkielet suchych gałązek oplatających mur pokryje się świeżymi zielonymi liśćmi,  przyroda odrodzi się do życia, nabierze sił witalnych i znowu zaskoczy mnie feerią barw. Są jednak miejsca, którym brak mocy zmartwychwstania, miejsca o których zapomniał człowiek i o które upomina się przyroda. I czasami bardzo żałuję, że nikomu na nich nie zależy, nikt o nich nie pamięta i skazane są na zagładę chociaż na to nie zasłużyły.
Goszcz – niewielka wieś niedaleko Twardogóry kojarzy mi się jednoznacznie z fabryką mebli Bodzio należącą do jednego z najbogatszych Polaków – Bogdana Szewczyka. Przypomina mi o tym gazetka reklamowa, którą często znajduje w skrzynce na listy, nie pozwalają zapomnieć salony firmowe wyrastające we Wrocławiu  jak grzyby po deszczu. Nigdy nie widziałam celu w tym żeby wybrać się właśnie tam na wycieczkę, bo i po co ? Przypadek sprawił, że przejeżdżałam przez Goszcz i mojej uwagi nie przykuły prywatne latyfundia wyżej wspomnianego człowieka a niepozorna, chyląca się ku upadkowi dziwna budowla, o której nigdy w życiu nie słyszałam. Nie zatrzymałam się wtedy żeby sprawdzić cóż to ale postanowiłam wrócić za jakiś czas na rekonesans. Stacja PKP Twardogóra Sycowska leży dokładnie 35 kilometrów od stacji Długołęka, 45 minut pociągiem a potem 6 kilometrów niebieskim szlakiem pieszym do Goszcza. Dzisiaj wiem że warto było się zgubić, pójść w przeciwnym kierunku prosto do Milicza, łapać stopa i wracać do Goszcza po to żeby znaleźć się w innej czasoprzestrzeni.

"R" jak Reichenbach.
To co wyszukałam w sieci na temat majątku Reichenbachów jest niczym w porównaniu z tym co spotyka człowieka na miejscu - szok to najdelikatniejsze słowo. Powolne umieranie czegoś co kiedyś nazywano śląskim Wilanowem. Szkielet budowli którą cegła po cegle zabiera upływający czas i pożera dzika dżungla otaczającego parku. Najdziwniejsze jest to że w przypałacowych zabudowaniach mieszkają ludzie, każdego dnia patrzą na agonię tego cudownego zabytku ale czy go zauważają ? Na dziedzińcu życie toczy się swoim rytmem, dzieci biegają po trawie, pies na łańcuchu ujada niemiłosiernie bo ktoś obcy wkroczył na jego terytorium. Kolorowe kubły przypominają, że jesteśmy członkami Unii Europejskiej – segregujemy odpady. Sterczące z okien anteny satelitarne wycelowane są w pałac niczym lufy armat, jeden mały wystrzał i zostanie z niego kupa gruzu. 
Jedna z bram prowadząca na dziedziniec.
 Mieszkańcy odgrodzeni od ruiny małym betonowym murem oznaczonym tabliczką „uwaga – grozi zawaleniem” wydają się być obojętni. Władze miasta Twardogóra, które „zabezpieczyły” w ten sposób to cmentarzysko  w spokoju czekają aż wspaniałe rzeźby, dziś już pozbawione głów a  zdobiące fasadę pałacu roztrzaskają się o beton spadając z wysokości. Komu potrzebny jest pałac w Goszczu ? Zadbany kiedyś park dzisiaj straszy każdego kto odważy się pójść pierwszą lepszą ścieżką, kawałki potłuczonego szkła mienią się w słońcu niczym diamenty, butelka po wódce Sobieski stojąca na postumencie zamiast jakiejś rzeźby jest dla mnie oczywistym symbolem totalnego upadku tego miejsca.
Słupy podtrzymujące bramę wjazdową od strony parku.
 Przepiękne jezioro ze sztuczną wyspą znajdujące się tuż obok daje mi nadzieję, że nie wszystko stracone ale kiedy potykam się o stertę butelek po piwie spacerując po wyspie opuszcza mnie optymizm.  Nie ma już oranżerii którą rozebrano, nie ma wspaniałych mebli, porcelany, futer, dywanów i bibelotów które po wojnie Rosjanie w wagonach odesłali na wschód, nie ma czego ratować przecież w 1947 roku wybuchł pożar. A jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi nawet w 65 lat po celowym zaprószeniu ognia majątek Reichenbachów wciąż istnieje, ich mauzoleum ozdobione rodowym herbem również, chociaż padło ofiarą mało zdolnych współczesnych graficiarzy. Mimo wszystko mam wrażenie, że  za dziesięć lat nie będzie śladu po pałacu a życie będzie toczyło się dalej jak gdyby nigdy nic. Prawie zupełnie zawalony balkon z przepięknie zdobioną oryginalną balustradą czeka na złomiarzy, nie ma ratunku dla tego zabytku, wszyscy czekają na jego śmierć. Tylko cudem ocalała i odrestaurowana rzeźba Herkulesa walczącego z Hydrą stojąca dzisiaj w Twardogórze będzie przypominała o swoim miejscu pochodzenia ale nic w tym dziwnego przecież był on bogiem zwycięstwa i nie bez powodu Rzymianie nadali mu przydomek – invictus – niezwyciężony.
Fasada kiedyś.
Fasada pałacu z rzeźbami bez głów.
Pałacowy balkon kiedyś.


Oryginalna kuta balustrada balkonu dziś.
Widok ze sztucznej wyspy na jeziorze.
Widok z mostku na jeziorze.
 
Pałac w Goszczu z lotu ptaka. Zdjęcie ze strony www.goszcz.pl


Dwa stare zdjęcia pochodzą ze strony www.goszcz.pl

sobota, 15 września 2012

Kryptonim "KORONA"

 
Nie, nie chodzi o lokalne centrum handlowe na wrocławskim Psim Polu, lub jak to udało się przejęzyczyć znajomemu – „Sucym Polu”. Tytuł odnosi się do zupełnie innej sprawy, związanej z kulturą wysoką a przede wszystkim ze sztuką.  Lubię muzea, wszystko jedno, małe czy duże, ważne, że w ich wnętrzach mogę się zetknąć z historią, skojarzyć fakty, przypomnieć sobie coś o czym czytałam. Wizyta w każdym muzeum sprawia, że historia zapisana na milionach kart grubych ksiąg nagle się materializuje, przybiera kształt złotego naszyjnika czy pozornie zwykłego, glinianego dzbana. Nuda powiecie, no może i nuda ale nie dla mnie. Zupełnie inaczej smakują historie o wampirach po wizycie w zamku hrabiego Draculi, w Transylwanii noc naprawdę jest czarniejsza. Szaleństwo Heinricha Schliemana niemieckiego kupca, który po dogłębnej analizie „Iliady” Homera poświęcił życie poszukiwaniu starożytnej Troi uwidacznia się dopiero w momencie, kiedy na własne oczy zobaczymy ruiny tego miasta. Bure, spalone słońcem, zupełnie pozbawione  kolorytu wykopaliska a jednak to tętniąca kiedyś życiem Troja króla Priama. O skarbach z grobowca faraona Tutenchamona przeczytałam bardzo dużo, jak musiał się czuć ich odkrywca Howard Carter, nie miałam pojęcia. Warto jednak było pojechać do Londynu autobusem pełnym śpiewających Cyganów na olśniewającą  wystawę kilkudziesięciu przedmiotów wypożyczonych z kairskiego muzeum. Dzisiaj wiem, że Howard Carter w dniu odkrycia tego wspaniałego skarbu był pijany ze szczęścia.
 
Ile jeszcze takich przykładów odkrywa przed nami historia, na pewno setki jeśli nie tysiące. Zaczęłam się zastanawiać czy  odnaleziono coś w tak spektakularny sposób w  naszym pięknym kraju, przyszło mi do głowy kipu – inkaskie pismo węzełkowe odkryte na zamku w Niedzicy a potem zrozumiałam, że najciemniej jest zawsze pod latarnią.
 
Monety z wykopanych dzbanów.
 
Późną wiosną 1985 roku podczas prac na starym mieście w Środzie Śląskiej operator koparki natrafił na 9 litrowy dzban wypełniony ponad trzema tysiącami średniowiecznych monet, zostały one przekazane odpowiednim ludziom i trafiły do muzeum archeologicznego we Wrocławiu. Nic wielkiego, jednak trzy lata później podczas prac budowlanych  niedaleko miejsca poprzedniego odkrycia grupa robotników wydobyła z ziemi 1200 identycznych monet. Na szczęście Milicja Obywatelska zareagowała niemal błyskawicznie i po dłuższych rozmowach pracownicy zgodzili się oddać skarb,  złote monety które ukryli przed MO zdołali odebrać im agenci SB, którzy również pojawili się na miejscu. Z ziemi wydobyto również fragment dzbana w którym przechowywane były monety, jego uszkodzenie wskazywało, że został on równo obcięty łyżką koparki zatem po jak sądzę wnikliwej analizie postanowiono przeszukać ziemię i gruz z wykopu wywożone na podmiejskie wysypisko śmieci.  Zanim na miejsce składowania dotarła Milicja Obywatelska i agenci Służb Bezpieczeństwa informacja o odkryciu skarbu rozeszła się po mieście pocztą pantoflową. Tłumy niewykwalifikowanych poszukiwaczy przygód i skarbów ruszyły na polowanie. Do dnia dzisiejszego nie wiadomo ile przedmiotów składało się na skarb średzki i jak sądzę do dnia dzisiejszego trwa akcja już nie MO a Policji pod kryptonimem „KORONA”, której celem było odzyskanie rozkradzionych klejnotów. Po zabezpieczeniu materiału z wykopu i przesianiu ziemi służbom udało się odkryć kolejnych 46 monet, reszta skarbu w tym jego najbardziej wartościowe fragmenty zostały odkryte przez mieszkańców Środy Śląskiej. Niestety żaden ze szczęśliwych znalazców nie chciał dobrowolnie oddać skarbu, był on systematycznie konfiskowany przez Milicję podczas nielegalnych prób jego sprzedaży. W ciągu dwóch miesięcy od odkrycia wiele fragmentów złotego znaleziska zostało odzyskanych przez MO dzięki rewizjom w domach mieszkańców.  A wreszcie Ministerstwo Kultury i Sztuki ogłosiło abolicję i każdemu kto dobrowolnie odda skarb proponowano trzykrotną wartość posiadanego fragmentu złota. A więc oddawano pierścienie i pogięte części wspaniałej korony ale ozdabiające je szafiry i rubiny już niekoniecznie.
 
Zapinka - bransoleta.
 
Skarb ze Środy Śląskiej widziałam tylko raz w Muzeum Narodowym Wrocławia, w specjalnej klitce z kuloodpornymi szybami którą nazywam komórką pod schodami. Oczywiście należało zapomnieć o towarzyszącym wystawom na całym świecie zapleczu dla zafascynowanego „oglądacza” w postaci książek, pocztówek czy jakichkolwiek materiałów promujących takowe wydarzenie. Na co dzień skarb można oglądać w Muzeum Regionalnym Środy Śląskiej chyba, że akurat przebywa na światowym tournée. Bo pewnie nie wiecie, że władze hiszpańskiej prowincji Kastylia i Leon bardzo długo zabiegały o wypożyczenie korony z początków XIV wieku na wystawę o splendorze panowania królowej Izabeli Katolickiej. A co to za królowa ? Na przykład w czasie jej panowania Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, a co ma do tego korona średzka ? Opis identycznego przedmiotu znajdował się w XV wiecznym inwentarzu klejnotów królowej Izabeli i do dziś eksperci z madryckiego uniwersytetu nie są w stanie stwierdzić czy to ta korona, czy jej doskonała kopia pochodząca z rąk tego samego artysty.
 
Korona średzka. Wartość całego skarbu szacuje się na 250 mln dolarów.
 
Niestety nie wiemy z całym szacunkiem dla mieszkańców Środy Śląskiej czy klejnoty monarsze to całość skarbu, czy gdzieś w prywatnych kolekcjach nie znajdują się jeszcze bardziej olśniewające dzieła starych mistrzów złotnictwa. I nigdy się tego nie dowiemy. A może jest jakaś nadzieja, bo przecież wspomniany wcześniej Heinrich Schliemann podczas wykopalisk w Turcji odkrył zbiór złotych przedmiotów: pierścienie, kolczyki, naczynia ale najwspanialsze były dwa diademy. Jeden z nich wyk0nany został z ponad szesnastu tysięcy złotych ogniw utkanych w misterny wzór. Diadem był tak piękny, że ogarnięty obsesją odkrycia Troi Schliemann uznał iż jest to diadem Heleny trojańskiej. Podczas II wojny światowej skarb Priama zaginął i nigdy nie natrafiono na najmniejszy ślad jego istnienia aż do 1996 roku kiedy to oficjalnie odnalazł się w Rosji. Mam więc nadzieję, że kiedyś do wiadomości publicznej zostanie podane, że pozostała część skarbu ze Środy Śląskiej spokojnie spoczywa w piwnicach Ermitażu albo Muzeum Sztuk Pięknych imienia Puszkina w Moskwie.
 

Zawieszki.