Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 grudnia 2012

Magia Świąt


Jarmark w Dreźnie.
Od kilku lat w grudniu wybieram się na jarmark bożonarodzeniowy, byłam już w Dreźnie, Berlinie i Wiedniu. W tym roku nie udał mi się wyjazd do Pragi, a ten najstarszy w Europie market odbywający się w Norymberdze nadal pozostaje w sferze moich marzeń. Nie dlatego, że ciężko dojechać do środkowej Frankonii ale z powodu amerykańskich turystów, którzy w czasie trwania tego przeuroczego wydarzenia zalewają miasto niczym gorąca lawa i nigdzie nie można znaleźć noclegu. Od kilku lat we Wrocławiu odbywa się taki właśnie jarmark ale myli się ten, kto pomyśli, że to jakaś nowa moda, nic z tych rzeczy – to raczej powrót do źródeł, do zapomnianej tradycji miasta Breslau. Jednak wiele jeszcze pracy przed pomysłodawcami tej wspaniałej inicjatywy bo nie tak łatwo dorównać klimatem i atmosferą konkurencyjnym jarmarkom. Mimo to Wrocław wygrywa w jednym punkcie – wystawione stragany nie są zalane produktami z Chin. Mamy za to piękną porcelanę z Bolesławca na punkcie której szaleją Japończycy, mamy cudowne bombki ze Złotoryi i Krośnic za którymi przepadają Amerykanie i Brytyjczycy, bo nikt poza naszymi mistrzami hutnictwa nie potrafi z taką finezją i oddaniem stworzyć podobizny Harrego Pottera do powieszenia na choince. Kiedy jednak podczas wizyty w bibliotece odkryłam zapiski dotyczące świętowania we Wrocławiu to zrozumiałam, że te współczesne bożonarodzeniowe zwyczaje są tylko namiastką tamtych już prawie zapomnianych tradycji do których próbuje się powrócić.

Tłumy turystów na jarmarku w Dreźnie.

Dla przykładu, Grzegorz Sobel w książce „ Przy wrocławskim stole” pisze: w celach handlowych cukiernicy przygotowywali pojedyncze figurki, które można było kupić na świąteczny stół. W 1836 roku berliński cukiernik Rungsch zaprezentował we Wrocławiu górski krajobraz z ruinami zamku Książ w tle oraz zajazd ze stodołą na pierwszym planie. Z zajazdem łączył się mały ogródek piwny z wesołym towarzystwem, na wzgórku pasły się krowy i owieczki, przed wiatrakiem zaś znajdowali się młynarze, a drogą przechadzali się spacerowicze, rolnicy podążali do swych zajęć, przejeżdżał powóz z podróżnymi zaprzęgnięty w dwa konie.”  Widzicie to ? A teraz niech do Was dotrze, że to wszystko było wykonane z czekolady, marcepanu, pierników bogato okraszonych lukrem. Tego właśnie brakuje na dzisiejszych jarmarkach – dawnych tradycji mistrzów cukiernictwa czy szefów kuchni którzy z okazji świąt próbowali pobić rekord w upieczeniu największego pasztetu w Europie. Obecnie można połamać zęby na piernikach albo uraczyć się paskudnym żelkiem długości węża boa. 

Jarmark we Wrocławiu.


A może po prostu się czepiam, bo nie potrafię odpuścić przygotowań do świąt, nie potrafię pójść na łatwiznę albo zamiast walczyć w kuchni wyjechać na tydzień do SPA żeby zregenerować zszargane nerwy. Nie wiem dlaczego zawsze w okresie przedświątecznym czuję się jak po trzech sesjach na siłowni, jak inni to robią, że podchodzą do świąt z takim dystansem, zupełnie bez stresu. I chociaż z każdej strony bombardują nas promocje, super oferty i mówiące ludzkim głosem karpie to jednak doszłam do wniosku, że nie można kupić wszystkiego – niepowtarzalnej atmosfery świąt w moim domu. Naprawdę nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z mamą przy lepieniu uszek na paczkę gotowych wyrobów zakupionych gdzieś w markecie, chociaż czasami zastanawia mnie, dlaczego wymazane po uszy mąką lepimy te delicje w ilości przemysłowej - wystarczającej na trzy lata do przodu. Rozczulają mnie opowieści taty o tym że kiedy był mały to na pierwszy dzień świąt zawsze przyrządzało się zająca. Wisiał ten futrzak, oczywiście pozbawiony życia, kilka dni na zewnątrz, w mrozie żeby mięso dobrze skruszało. Tak, wiem - to drastyczne o czym piszę i zupełnie nie nowoczesne ale mam to w nosie i tak naprawdę ciągle się zastanawiam - gdzie ja dziś dostanę zająca ??? I tylko najstarsza, poszarpana i pełna pożółkłych kartek książka kucharska jaką mamy w domu potwierdza swoją zawartością, że faktycznie kiedyś sprawianie zająca to było coś ! A jego przygotowanie w odsłonie po Polsku a do tego w śmietanie było nie lada wyczynem.



Uwielbiam moje psy, udające na co dzień depresję, które w czasie świąt asystują przy pracach w kuchni i podążają za mną wzrokiem jak kibice tenisa ziemnego za piłką, a nuż coś im skapnie. Pachnąca choinka, żywa o co niekiedy toczy się wojna i jej ubieranie - zawsze na bogato, we wszystkie kolory i ozdoby świata. I ta najważniejsza, najwspanialsza, wciąż cała – pięćdziesięcioletnia bombka z której zeszła już prawie cała farba. Drzewko ustawiamy w rogu pokoju - ale w domu dziadków zgodnie z tradycja choinka wisiała na haczyku podwieszona przy suficie. W Wigilię tato przynosi od sąsiada odrobinę siana, żeby podłożyć je pod zawsze biały obrus, a potem rozpoczyna przyrządzanie swojej popisowej potrawy - ziemniaczanych kulek. Nie pytajcie mnie na czym polega ich fenomen ale w moim domu można je zjeść tylko w święta i nikt nie potrafi ich tak przyrządzić i doprawić jak tato chociaż wydawać by się mogło, że to prosta receptura. Kryształowa i bardzo ciężka patera na której kładziemy opłatek jest bardzo stara i tak naprawdę używa się jej tylko raz w roku. Ze zdjęcia na ścianie spogląda na nas babcia Jadwiga, która umarła jak miałam kilka miesięcy ale wciąż wszyscy mi powtarzają , że jestem do niej podobna a ja uparcie twierdzę, że ją pamiętam. Prezenty wręczamy sobie po Wigilii chociaż kiedyś dawno temu jak pisze Sobel „ zgodnie ze zwyczajem prezenty wyciągano dopiero po pasterce gdy mama zadzwoniła przy choince dzwoneczkiem”. Ciekawe czy dzisiaj jeszcze gdzieś kultywuje się taką tradycję ?

Przed świętami i w ich trakcie jesteśmy razem i to jest najważniejsze Ci którzy żyją i Ci którzy odeszli, w tym wyjątkowym czasie spotykamy się przy jednym stole. Dlatego nie dajcie sobie zamydlić oczu obecnie panująca modą na święta w stylu light, święta w ośrodku wczasowym, święta bez przygotowań i oczekiwania bo w tych wszystkich pracach do których często brakuje nam cierpliwości, ukryta jest ich cała magia a czasu który teraz spędzicie ze swoimi bliskimi później nie podaruje Wam już nikt.

WESOŁYCH ŚWIĄT !!!

środa, 28 listopada 2012

Z wizytą u Jego Jaśnie Oświeconej Wysokości Jana Adama II

Herb Lichtensteinu.
 
 
I jak tu nie napisać, że czułam się tam jak w domu i nie wyjść przy tym na snobistyczną, arystokratyczną bździągwę która w rzeczywistości z arystokracja ma wspólne tylko nazwisko i może czasami, w niezwykle rzadkich przypadkach maniery.  A jednak urodziłam się i wychowałam w takiej a nie innej rodzinie, z takim a nie innym nazwiskiem i bardzo często zapominam jakie  wrażenie ono wywołuje. No bo właściwie dlaczego tak się nazywam i ile mam wspólnego z wujkiem Janem i ciocią Marią którzy rezydują w Vaduz – stolicy Lichtensteinu ? Odrzucając rozgoryczenie, że nigdy nie zapraszali mnie na wakacje i wydawane kilka razy do roku przyjęcia sama postanowiłam zrobić im niespodziankę. Podróż do serca tego małego i pięknego księstwa nie trwała długo ale wujostwo przebywali właśnie na nartach w Chamonix więc pocałowałam klamkę. Myślę, że gdybym ich uprzedziła o swoim przyjeździe to do tej wspaniałej, kutej, złotej klamki podłączyli by elektrycznego pastucha  z powodzeniem stosowanego w naszych Bieszczadach albo paralizator, ot żebym dostała nauczkę i nigdy już nie wracała. A tak wciąż się błąkam po całej Europie od pałacu, do parku przez muzea a nawet uzdrowiska powołane do życia przez fortunę należącą do tego zacnego rodu i szukam sensu własnego istnienia. Bo komu by przeszkadzało gdybym to ja szusowała po stokach masywu Mont Blanc a oni na przykład co sobotę odkurzali mi cały dom. Czy proszę o zbyt wiele ?
 
Zamek w Vaduz.
 
 
Najdziwniejsze jest jednak to, że z biegiem czasu czytając coraz więcej o Lichtensteinach i zwiedzając ich ociekające bogactwami posiadłości docierało do mnie bardzo ale to bardzo powoli, że to ród delikatnie mówiąc lekko stuknięty.
No bo kto podpisał rozejm z Napoleonem po bitwie pod Austerlitz ? Kto wjechał w ociekającej złotem karecie do Wersalu, jak pisała Isabelle Bricard „której wspaniałość przewyższała nawet przepych powozów Króla Słońce” ? Kto pobił rekord w najdłuższym – 71 letnim panowaniu w Europie  do tego zachowując stan kawalerski ? Kto miał 36 dzieci ? Albo kto wstąpił na tron w wieku 76 lat ? Kto miał papieża za ojca chrzestnego ? Kto chciał sprzedać księstwo Billowi Gatesowi i zmienić nazwę kraju na Microsoft ? Dzięki komu ten mały skrawek ziemi ma stopę życiową na poziomie Kuwejtu ? Kto jest posiadaczem największej na świecie kolekcji malarstwa - 1600 płócien w tym 27 Rubensa, wartej bagatela cztery miliardy euro ? Kto sprzedał najcenniejsze dzieło z tej kolekcji czyli Ginevra dei Benci pędzla Leonarda da Vinci waszyngtońskiej National Gallery of Art ? Do dzisiaj kwota transakcji pozostaje tajemnicą. Kto zakupił gigantyczną farmę w Teksasie powiększając majątek rodu ? Albo kto dostał łomot pod Grunwaldem ? W jakim kraju nie występuje pojęcie i problem podatków ? Jednak moje ulubione pytanie brzmi – dlaczego hymny Lichtensteinu i Wielkiej Brytanii mają taką samą melodię ?
 

Ginevra dei Benci
Jedyny obraz Leonarda da Vinci znajdujący się w USA.

Czy teraz rozumiecie że nie mogę sobie znaleźć miejsca i wciąż szukam odpowiedzi na dręczące mnie pytania co ja tutaj robię ? Bez względu na to czy jestem w Wiedniu, Vaduz, błąkam się po Polsce, Węgrzech czy czeskich Morawach zawsze odnajduje ślady Jego Jaśnie Oświeconej Wysokości. Lichtensteinowie byli właścicielami 24 miast, 35 osad, 756 wsi oraz 46 zamków i pałaców rozsianych po całej Europie. Byli - bo część dóbr została im nieprawnie odebrana  najpierw po rozpadzie Austro-Węgier w 1918 roku, później w 1948 roku przez komunistyczne władze Czech, Polski i Węgier. Całe szczęście dzisiaj ród może żądać i co ciekawe żąda zwrotu ziem, z których został wywłaszczony.
Największa bitwa wciąż przed nimi o kompleks lednicko-valticki wpisany na listę Unesco a położony na Morawach, w okolicy miasta Mikulov.
 

 
Te dwa wspaniałe pałace połączone ze sobą obłędnym parkiem zostały odebrane Lichtensteinom i do dnia dzisiejszego rząd czeski blokuje ich zwrot prawowitym właścicielom. I wiecie co, wcale się Czechom nie dziwię, bo kto by chciał pozbywać się takiego cacuszka ? Ulubiona letnia rezydencja Lichtensteinów rzuciła mnie na kolana, rozmach całego założenia, oranżeria, parkowe stawy, romantyczne zakątki, to wszystko sprawia, że chce się tam zostać na zawsze. Charakterystycznym punktem orientacyjnym jest 59 metrowy minaret, który ozdabia serce parku. Co tam robi ten element właściwy dla architektury Orientu ?
 
 
 
W odpowiedzi dostajemy kolejne potwierdzenie na to, że członkowie tego zacnego rodu byli i są lekko stuknięci. W parku miał powstać piękny kościół, żeby mieszkańcy okolicznych miasteczek mogli swobodnie uczestniczyć w nabożeństwach ale lokalny samorząd nie chciał współfinansować tego przedsięwzięcia tak więc książę w ramach czystej złośliwości wybudował tylko za swoje pieniądze nic innego jak minaret a działo się to w latach 1797 – 1804. Błądząc po korytarzach Lednickiego zamku naprawdę czułam się jak w domu ale dopiero w bibliotece uczepiałam się palcami ściany i zarzekałam w duchu, że nie opuszczę tego miejsca. Myślicie, że książki tak na mnie podziałały ? Nic z tego, obezwładniły mnie schody – najpiękniejsze kręcone schody jakie w życiu widziałam, wykonane z jednego kawałka drewna. Balustradę rzeźbiono 20 lat ale warto było czekać właścicielom Lednic na to arcydzieło.
 
 
Nie będę pisała, jedźcie na Morawy, zobaczcie to sami - na pewno warto bo włócząc się po czeskich miasteczkach ciągle napotykam ślady rodu na literę „L” – uzdrowisko Velke Losiny i zamek o tej samej nazwie, kolejny pałac – Sternberg, 1340 km kwadratowych czeskiej ziemi, to ziemia Lichtensteinów.
Napisałam to wszystko i nadal wiem, że nic nie wiem, chociaż wraca mi uśmiech i pogodne nastawienie, kiedy sobie przypomnę, że Unia Europejska siedemnastokrotnie prosiła o możliwość przyłączenia się do Lichtensteinu, nie odwrotnie.
 
 

niedziela, 14 października 2012

Herkules z Goszcza

Rzeźba Herkulesa wykonana z piaskowca.
Jesień to zdecydowanie moja ulubiona pora roku,  czas kiedy liście mienią się kolorami rdzy a wiejący wiatr roznosi je po okolicy według własnego planu. Nasycony ciepłymi barwami winobluszcz obrastający  ścianę mojego domu  w jednej chwili przestał istnieć, nie zdążyłam nawet nacieszyć się jego widokiem. To co z mozołem odrodziło się wiosną jesienią zabrał zwykły podmuch wiatru. Wiem jednak, że w marcu, ten smutny szkielet suchych gałązek oplatających mur pokryje się świeżymi zielonymi liśćmi,  przyroda odrodzi się do życia, nabierze sił witalnych i znowu zaskoczy mnie feerią barw. Są jednak miejsca, którym brak mocy zmartwychwstania, miejsca o których zapomniał człowiek i o które upomina się przyroda. I czasami bardzo żałuję, że nikomu na nich nie zależy, nikt o nich nie pamięta i skazane są na zagładę chociaż na to nie zasłużyły.
Goszcz – niewielka wieś niedaleko Twardogóry kojarzy mi się jednoznacznie z fabryką mebli Bodzio należącą do jednego z najbogatszych Polaków – Bogdana Szewczyka. Przypomina mi o tym gazetka reklamowa, którą często znajduje w skrzynce na listy, nie pozwalają zapomnieć salony firmowe wyrastające we Wrocławiu  jak grzyby po deszczu. Nigdy nie widziałam celu w tym żeby wybrać się właśnie tam na wycieczkę, bo i po co ? Przypadek sprawił, że przejeżdżałam przez Goszcz i mojej uwagi nie przykuły prywatne latyfundia wyżej wspomnianego człowieka a niepozorna, chyląca się ku upadkowi dziwna budowla, o której nigdy w życiu nie słyszałam. Nie zatrzymałam się wtedy żeby sprawdzić cóż to ale postanowiłam wrócić za jakiś czas na rekonesans. Stacja PKP Twardogóra Sycowska leży dokładnie 35 kilometrów od stacji Długołęka, 45 minut pociągiem a potem 6 kilometrów niebieskim szlakiem pieszym do Goszcza. Dzisiaj wiem że warto było się zgubić, pójść w przeciwnym kierunku prosto do Milicza, łapać stopa i wracać do Goszcza po to żeby znaleźć się w innej czasoprzestrzeni.

"R" jak Reichenbach.
To co wyszukałam w sieci na temat majątku Reichenbachów jest niczym w porównaniu z tym co spotyka człowieka na miejscu - szok to najdelikatniejsze słowo. Powolne umieranie czegoś co kiedyś nazywano śląskim Wilanowem. Szkielet budowli którą cegła po cegle zabiera upływający czas i pożera dzika dżungla otaczającego parku. Najdziwniejsze jest to że w przypałacowych zabudowaniach mieszkają ludzie, każdego dnia patrzą na agonię tego cudownego zabytku ale czy go zauważają ? Na dziedzińcu życie toczy się swoim rytmem, dzieci biegają po trawie, pies na łańcuchu ujada niemiłosiernie bo ktoś obcy wkroczył na jego terytorium. Kolorowe kubły przypominają, że jesteśmy członkami Unii Europejskiej – segregujemy odpady. Sterczące z okien anteny satelitarne wycelowane są w pałac niczym lufy armat, jeden mały wystrzał i zostanie z niego kupa gruzu. 
Jedna z bram prowadząca na dziedziniec.
 Mieszkańcy odgrodzeni od ruiny małym betonowym murem oznaczonym tabliczką „uwaga – grozi zawaleniem” wydają się być obojętni. Władze miasta Twardogóra, które „zabezpieczyły” w ten sposób to cmentarzysko  w spokoju czekają aż wspaniałe rzeźby, dziś już pozbawione głów a  zdobiące fasadę pałacu roztrzaskają się o beton spadając z wysokości. Komu potrzebny jest pałac w Goszczu ? Zadbany kiedyś park dzisiaj straszy każdego kto odważy się pójść pierwszą lepszą ścieżką, kawałki potłuczonego szkła mienią się w słońcu niczym diamenty, butelka po wódce Sobieski stojąca na postumencie zamiast jakiejś rzeźby jest dla mnie oczywistym symbolem totalnego upadku tego miejsca.
Słupy podtrzymujące bramę wjazdową od strony parku.
 Przepiękne jezioro ze sztuczną wyspą znajdujące się tuż obok daje mi nadzieję, że nie wszystko stracone ale kiedy potykam się o stertę butelek po piwie spacerując po wyspie opuszcza mnie optymizm.  Nie ma już oranżerii którą rozebrano, nie ma wspaniałych mebli, porcelany, futer, dywanów i bibelotów które po wojnie Rosjanie w wagonach odesłali na wschód, nie ma czego ratować przecież w 1947 roku wybuchł pożar. A jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi nawet w 65 lat po celowym zaprószeniu ognia majątek Reichenbachów wciąż istnieje, ich mauzoleum ozdobione rodowym herbem również, chociaż padło ofiarą mało zdolnych współczesnych graficiarzy. Mimo wszystko mam wrażenie, że  za dziesięć lat nie będzie śladu po pałacu a życie będzie toczyło się dalej jak gdyby nigdy nic. Prawie zupełnie zawalony balkon z przepięknie zdobioną oryginalną balustradą czeka na złomiarzy, nie ma ratunku dla tego zabytku, wszyscy czekają na jego śmierć. Tylko cudem ocalała i odrestaurowana rzeźba Herkulesa walczącego z Hydrą stojąca dzisiaj w Twardogórze będzie przypominała o swoim miejscu pochodzenia ale nic w tym dziwnego przecież był on bogiem zwycięstwa i nie bez powodu Rzymianie nadali mu przydomek – invictus – niezwyciężony.
Fasada kiedyś.
Fasada pałacu z rzeźbami bez głów.
Pałacowy balkon kiedyś.


Oryginalna kuta balustrada balkonu dziś.
Widok ze sztucznej wyspy na jeziorze.
Widok z mostku na jeziorze.
 
Pałac w Goszczu z lotu ptaka. Zdjęcie ze strony www.goszcz.pl


Dwa stare zdjęcia pochodzą ze strony www.goszcz.pl

sobota, 15 września 2012

Kryptonim "KORONA"

 
Nie, nie chodzi o lokalne centrum handlowe na wrocławskim Psim Polu, lub jak to udało się przejęzyczyć znajomemu – „Sucym Polu”. Tytuł odnosi się do zupełnie innej sprawy, związanej z kulturą wysoką a przede wszystkim ze sztuką.  Lubię muzea, wszystko jedno, małe czy duże, ważne, że w ich wnętrzach mogę się zetknąć z historią, skojarzyć fakty, przypomnieć sobie coś o czym czytałam. Wizyta w każdym muzeum sprawia, że historia zapisana na milionach kart grubych ksiąg nagle się materializuje, przybiera kształt złotego naszyjnika czy pozornie zwykłego, glinianego dzbana. Nuda powiecie, no może i nuda ale nie dla mnie. Zupełnie inaczej smakują historie o wampirach po wizycie w zamku hrabiego Draculi, w Transylwanii noc naprawdę jest czarniejsza. Szaleństwo Heinricha Schliemana niemieckiego kupca, który po dogłębnej analizie „Iliady” Homera poświęcił życie poszukiwaniu starożytnej Troi uwidacznia się dopiero w momencie, kiedy na własne oczy zobaczymy ruiny tego miasta. Bure, spalone słońcem, zupełnie pozbawione  kolorytu wykopaliska a jednak to tętniąca kiedyś życiem Troja króla Priama. O skarbach z grobowca faraona Tutenchamona przeczytałam bardzo dużo, jak musiał się czuć ich odkrywca Howard Carter, nie miałam pojęcia. Warto jednak było pojechać do Londynu autobusem pełnym śpiewających Cyganów na olśniewającą  wystawę kilkudziesięciu przedmiotów wypożyczonych z kairskiego muzeum. Dzisiaj wiem, że Howard Carter w dniu odkrycia tego wspaniałego skarbu był pijany ze szczęścia.
 
Ile jeszcze takich przykładów odkrywa przed nami historia, na pewno setki jeśli nie tysiące. Zaczęłam się zastanawiać czy  odnaleziono coś w tak spektakularny sposób w  naszym pięknym kraju, przyszło mi do głowy kipu – inkaskie pismo węzełkowe odkryte na zamku w Niedzicy a potem zrozumiałam, że najciemniej jest zawsze pod latarnią.
 
Monety z wykopanych dzbanów.
 
Późną wiosną 1985 roku podczas prac na starym mieście w Środzie Śląskiej operator koparki natrafił na 9 litrowy dzban wypełniony ponad trzema tysiącami średniowiecznych monet, zostały one przekazane odpowiednim ludziom i trafiły do muzeum archeologicznego we Wrocławiu. Nic wielkiego, jednak trzy lata później podczas prac budowlanych  niedaleko miejsca poprzedniego odkrycia grupa robotników wydobyła z ziemi 1200 identycznych monet. Na szczęście Milicja Obywatelska zareagowała niemal błyskawicznie i po dłuższych rozmowach pracownicy zgodzili się oddać skarb,  złote monety które ukryli przed MO zdołali odebrać im agenci SB, którzy również pojawili się na miejscu. Z ziemi wydobyto również fragment dzbana w którym przechowywane były monety, jego uszkodzenie wskazywało, że został on równo obcięty łyżką koparki zatem po jak sądzę wnikliwej analizie postanowiono przeszukać ziemię i gruz z wykopu wywożone na podmiejskie wysypisko śmieci.  Zanim na miejsce składowania dotarła Milicja Obywatelska i agenci Służb Bezpieczeństwa informacja o odkryciu skarbu rozeszła się po mieście pocztą pantoflową. Tłumy niewykwalifikowanych poszukiwaczy przygód i skarbów ruszyły na polowanie. Do dnia dzisiejszego nie wiadomo ile przedmiotów składało się na skarb średzki i jak sądzę do dnia dzisiejszego trwa akcja już nie MO a Policji pod kryptonimem „KORONA”, której celem było odzyskanie rozkradzionych klejnotów. Po zabezpieczeniu materiału z wykopu i przesianiu ziemi służbom udało się odkryć kolejnych 46 monet, reszta skarbu w tym jego najbardziej wartościowe fragmenty zostały odkryte przez mieszkańców Środy Śląskiej. Niestety żaden ze szczęśliwych znalazców nie chciał dobrowolnie oddać skarbu, był on systematycznie konfiskowany przez Milicję podczas nielegalnych prób jego sprzedaży. W ciągu dwóch miesięcy od odkrycia wiele fragmentów złotego znaleziska zostało odzyskanych przez MO dzięki rewizjom w domach mieszkańców.  A wreszcie Ministerstwo Kultury i Sztuki ogłosiło abolicję i każdemu kto dobrowolnie odda skarb proponowano trzykrotną wartość posiadanego fragmentu złota. A więc oddawano pierścienie i pogięte części wspaniałej korony ale ozdabiające je szafiry i rubiny już niekoniecznie.
 
Zapinka - bransoleta.
 
Skarb ze Środy Śląskiej widziałam tylko raz w Muzeum Narodowym Wrocławia, w specjalnej klitce z kuloodpornymi szybami którą nazywam komórką pod schodami. Oczywiście należało zapomnieć o towarzyszącym wystawom na całym świecie zapleczu dla zafascynowanego „oglądacza” w postaci książek, pocztówek czy jakichkolwiek materiałów promujących takowe wydarzenie. Na co dzień skarb można oglądać w Muzeum Regionalnym Środy Śląskiej chyba, że akurat przebywa na światowym tournée. Bo pewnie nie wiecie, że władze hiszpańskiej prowincji Kastylia i Leon bardzo długo zabiegały o wypożyczenie korony z początków XIV wieku na wystawę o splendorze panowania królowej Izabeli Katolickiej. A co to za królowa ? Na przykład w czasie jej panowania Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, a co ma do tego korona średzka ? Opis identycznego przedmiotu znajdował się w XV wiecznym inwentarzu klejnotów królowej Izabeli i do dziś eksperci z madryckiego uniwersytetu nie są w stanie stwierdzić czy to ta korona, czy jej doskonała kopia pochodząca z rąk tego samego artysty.
 
Korona średzka. Wartość całego skarbu szacuje się na 250 mln dolarów.
 
Niestety nie wiemy z całym szacunkiem dla mieszkańców Środy Śląskiej czy klejnoty monarsze to całość skarbu, czy gdzieś w prywatnych kolekcjach nie znajdują się jeszcze bardziej olśniewające dzieła starych mistrzów złotnictwa. I nigdy się tego nie dowiemy. A może jest jakaś nadzieja, bo przecież wspomniany wcześniej Heinrich Schliemann podczas wykopalisk w Turcji odkrył zbiór złotych przedmiotów: pierścienie, kolczyki, naczynia ale najwspanialsze były dwa diademy. Jeden z nich wyk0nany został z ponad szesnastu tysięcy złotych ogniw utkanych w misterny wzór. Diadem był tak piękny, że ogarnięty obsesją odkrycia Troi Schliemann uznał iż jest to diadem Heleny trojańskiej. Podczas II wojny światowej skarb Priama zaginął i nigdy nie natrafiono na najmniejszy ślad jego istnienia aż do 1996 roku kiedy to oficjalnie odnalazł się w Rosji. Mam więc nadzieję, że kiedyś do wiadomości publicznej zostanie podane, że pozostała część skarbu ze Środy Śląskiej spokojnie spoczywa w piwnicach Ermitażu albo Muzeum Sztuk Pięknych imienia Puszkina w Moskwie.
 

Zawieszki.
 

piątek, 24 sierpnia 2012

Zatoka Neptuna


Nigdy tam nie byłam i nie będę, tak jak nigdy nie będzie żadne z Was bo tej pięknej, wspaniałej i tętniącej życiem zatoki już nie ma. Pozostały gęste krzaki, rudery, zwały ziemi i rzeka której nurt nieustannie zmierza w kierunku Bałtyku. Czasami w upalne, letnie dni, kiedy poziom wody znacznie się obniża z jej dna wyłaniają się szkielety starych barek i one na swój sposób przypominają o dawnej świetności tego miejsca. Zatokę Neptuna kochają wędkarze, wodniacy i miłośnicy historii miasta, dla nich jest ona miejscem magicznym, które pragną przywrócić do życia.



Miasta też już nie ma, tamtego miasta, które zachwyciło urodą samego Napoleona. Wszystko to co miało wartość materialną, historyczną czy zwyczajnie ludzką – sentymentalną zostało zniszczone w czasie II wojny światowej. Przetrwały zdjęcia, stare pocztówki i spisane wspomnienia ludzi, dla których wypicie zimnego piwa na Tarasach Odrzańskich w Zatoce Neptuna było tylko miłą chwilą orzeźwienia.
Tarasy Odrzańskie w Zatoce Neptuna.
Dzisiaj jak patrzę na te stare wizerunki miasta to chce mi się płakać bo Głogów sprzed lat nie istnieje. Ten współczesny dzielnie buduje  swoją przyszłość bo Festung Glogau  zawsze walczy do końca, do ostatniej kropli krwi.
Ironicznie często nazywany prowincjonalnym miastem pozostaje na uboczu - zapomniany,  w samotności i z mozołem odbudowuje się z popiołów. Bo Głogów zniszczony w czasie wojny w 95 % nieprzerwanie od 1945 roku jest wielkim placem budowy. Współcześnie kojarzymy go wyłącznie z miedzią i firmą KGHM Polska Miedź S.A. - krajowym monopolistą w dziedzinie wydobycia tego surowca i to jest największa pomyłka.
Głogów po wojnie.
Zniszczenia wojenne.
Naprawdę warto poświęcić dzień swojego życia na wycieczkę do tego miasta, pospacerować jego uliczkami, zajrzeć do zamku, kolegiaty, zejść do fosy a potem koniecznie wdepnąć do księgarni Feniks, w której można kupić świetne pocztówki z serii jak to kiedyś było. Jeśli nie przekonuje Was to co napisałam wejdźcie na stronę sit.glogow.pl , której może pozazdrościć każde polskie miasto   i wybierzcie zakładkę zdjęcia.
A potem pomyślcie o Głogowie inaczej niż zwykle.
Głogów 1904 rok
Rejon Zatoki Neptuna wczoraj...

... i  w 2011 roku

sobota, 18 sierpnia 2012

Przerwa na reklamy













Reklama Polskich Linii Oceanicznych to wewnętrzne strony okładki książeczki z 10 widokówkami Gdańska. Oryginalna pamiątka pochodząca ze sklepu pokładowego na M/S Batory.

Źródło: archiwum domowe.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Statki szczęścia i miłości

Naklejka na bagaż z M/S Batory.
Transatlantyki odeszły w zapomnienie, zostały zastąpione transkontynentalnymi samolotami i ogromnymi statkami wycieczkowymi bo we współczesnym świecie liczy się czas, komfort a przede wszystkim pieniądz. Ogromne, kilku piętrowe hotele-blokowiska pływające po morzach i oceanach są największym pomnikiem próżności człowieka jaki kiedykolwiek widziałam. Gorzej, ten pomnik nie zmieścił się nawet w kadrze mojego małego, chińskiego a przede wszystkim taniego cyfrowego aparatu fotograficznego. Piszę tak, bo zjada mnie zazdrość. Nie tylko nie stać mnie na porządny aparat ale i na rejs luksusowym statkiem wycieczkowym gdzieś po Karaibach. Biorąc pod uwagę stan moich aktywów jedyny rejs na jaki mnie teraz stać to ten sprzed 200 lat pod pokładem statku więziennego płynącego z Plymouth do Botany Bay w Australii. Niestety jego organizatorzy nie dawali żadnych szans na przeżycie podróży. Czym różnił się dawny transatlantyk od współczesnego statku wycieczkowego chyba przede wszystkim prędkością, po prostu był to najszybszy z możliwych środków transportu na trasie powiedzmy  Gdynia – Montreal.  Niestety rozwój lotnictwa wszystko popsuł, zostawiając nam w zamian możliwość skorzystania z pływającego zoo w którym prędkość nie ma żadnego znaczenia, liczy się za to komfort podróży i ciężka sakiewka potencjalnego turysty. Chociaż może tak miało być, może transatlantyki dały podwaliny do stworzenia nowej gałęzi przemysłu – turystyki morskiej ? Bo jak pisał ojciec polskiego reportażu Melchior Wańkowicz w 1936 roku  dla magazynu Morze – „ znam transatlantyki, morza z nich nie widać. Tem  bardziej – spraw zagadnień morskich. Z pokładu takiego transatlantyku   najłatwiej pisać do rubryki moda i salon, najtrudniej zaś o morzu”. I coś w tym jest bo pewnie ciężko dotrzeć do dziobu statku który ma 345 metrów długości jak chociażby Queen Mary 2.

Queen Mary 2 - port w Hamburgu. Koszt bydowy statku 700 milionów Euro.

Wydawać to się może proste w teorii ale w praktyce pamiętajmy, że luksusowe statki to labirynty pokładów na których czyha na nas wiele niebezpieczeństw. Queen Mary zaprasza do jedynego na morzu planetarium ale to nic, liczne baseny, restauracje, kina, teatry, bary, kasyno, sale bankietowe i balowe, salon kosmetyczny, spa,  palarnia a nawet licząca osiem tysięcy woluminów biblioteka. Do tego taras słoneczny z leżakami i recepcja czynna całą dobę, co ważne – akceptująca karty kredytowe Visa i Mastercard. No i jak tu trafić na prawą albo lewa burtę, dziób czy rufę żeby spojrzeć na błękitne morze ? Siedemnaście pokładów z czego trzynaście pasażerskich dla 2620 turystów, do tego 1253 załogi co razem daje 3873 osób – małe pływające miasto. Jedno z moich ulubionych biur podróży przysłało mi ofertę  cudownego rejsu przez lądy i morza, osiem dni na morzu z możliwością zwiedzania Pireusu, Mykonos, Kusadasi, Rodos, Krety i Santorini za jedyne 3650 zł do tego dopłata za wylot z Wrocławia, obowiązkowa dopłata lotniskowa, obowiązkowa dopłata transportowa ( nie mylić z lotniskową), opłata za wizę turecką ( Kusadasi to miasto w Turcji), obowiązkowe opłaty portowe, obowiązkowe opłaty paliwowe, obowiązkowe napiwki dla załogi, dopłata do kabiny jednoosobowej, dopłata do kabiny zewnętrznej z bulajem, dodatkowo bilety wstępu do zwiedzanych obiektów we własnym zakresie oraz opłaty za lokalnych przewodników, czyli jak do ceny podstawowej dodamy wszystko to co napisane było drobnym drukiem to jak  dla mnie cena promocyjna wynosi 6600 złotych. Dodajmy do tego wszystkie atrakcje na pokładzie tej luxtorpedy poruszającej się z prędkością 56 kilometrów na godzinę czyli około 30 węzłów. Rozliczenia na statku odbywają się w formie bezgotówkowej czyli po złożeniu odpowiedniej wysokości depozytu w recepcji lub zarejestrowaniu karty kredytowej otrzymujemy Cruise Id na której rejestrowane są wszystkie wydatki. Na zakończenie rejsu obsługa recepcji wydaje nam fakturę z wyszczególnieniem zawartych przez nas transakcji. Po uregulowaniu rachunku jesteśmy wolni i bogatsi o nowe doświadczenia i wrażenia zdobyte na wycieczkowcu.


Oasis of the seas - największy statek wycieczkowy świata.
Koszt budowy 1 miliard Euro.

A wrażenia to nie byle jakie bo gdzie jeszcze grają kapitańskie tango ? Każdego dnia do kabiny otrzymujemy gazetkę pokładową z dokładnym planem dnia, co się dzieje, na którym pokładzie  i o której godzinie. Do mojej kabiny tej bez okna i jednoosobowej  do   której musiałam dopłacić 1100 zł ( brak narzeczonego jest nieekonomiczny) gazetka dociera z opóźnieniem bo mieszkam na najgorszym z możliwych pokładów czyli tym najtańszym. Jednakże mogę się z niej dowiedzieć że dzisiaj w klubie na 12 pokładzie jest koncert Enrique Iglesiasa za dopłatą rzecz jasna albo , że na dzisiejszej kolacji obowiązuje strój wieczorowy. Klapki, albo sandały czy też byle jaka sukienka w pstrym kolorze nie zaliczają się do stroju wieczorowego a więc wybierając się w rejs warto zaopatrzyć się w smoking, ewentualnie garnitur panowie oraz w cały arsenał sukni, biżuterii i innych dodatków panie. Właśnie tego wymaga od nas pokładowy savoir-vivre.

M/S Batory 1936-1969.

Nie wiem dlaczego tęsknię za polskimi transatlantykami jak M/S Batory. Czy to ze względu na nostalgiczny klimat dawnych czasów ? A może dlatego, że z portu w Gdyni nie wypływa już żaden rodzimy transatlantyk i trochę mi tego żal. Dzisiaj M/S Batory nie zrobiłby na nikim wrażenia – 160 metrów długości, siedem pokładów dla 760 pasażerów i 313 osób załogi. Pływał sobie na mniej lub bardziej spokojnych wodach z Gdyni przez Kopenhagę i   Southampton do Montrealu i to wcale nie tak dawno bo od 1936 roku do 1969. M/S Batory zwłaszcza w czasach komuny był przepustką do innego świata, do wolności. Każdy sprzedany bilet na rejs oznaczał inna historię, prawie każdy pasażer poza zwykłym bagażem nosił w sobie o wiele cięższy bagaż  własnych doświadczeń. 


Odtajnione akta MSW.

  M/S Batory został sprzedany i zezłomowany w Hongkongu bo taki już los wszystkich wielkich statków.  Każdego kogo interesuje temat transatlantyków odsyłam na stronę prawdziwego pasjonata tych morskich gigantów  – Kuby Chrobota www.transatlantyki.com. Każdemu kto zdecyduje się na rejs statkiem wycieczkowym życzę szczęśliwej podróży chociaż dla mnie to jak zamknąć się na tydzień w ogromnej galerii handlowej. A wszystkim tym, którzy chcą się przekonać na czym polega prawdziwa podróż życia radzę przeczytać książkę  Yanna Martela  albo spokojnie poczekać na film Anga Lee „Życie Pi”.

niedziela, 15 lipca 2012

Błękitne złoto Afganistanu


Niewinnie kwitnące w polskich ogrodach czy na łąkach  czerwone  maki o subtelnych, delikatnych płatkach są podstawą gospodarki Afganistanu. Rozciągające się po horyzont  na Węgrzech, we Włoszech czy na Ukrainie pola słoneczników nie robią na nikim wrażenia a afgański mak owszem. Plantacje tej niepozornej rośliny są strzeżone przez międzynarodowe siły zbrojne ale akcje specjalnych jednostek do spraw walki z narkotykami niemal każdego dnia narażone są na niepowodzenie. Bo, jak pisze wybitny korespondent wojenny Wojciech Jagielski „ z Afganistanu pochodzi niemal całe opium świata i wytwarzana z niego heroina”. A co za tym idzie,  do kraju od lat targanego wojnami płynie rzeka pieniędzy, których część można przeznaczyć na dozbrojenie i walkę o wewnętrzne wpływy. Czas żniw maku to czas pokoju, bo każde ręce - żołnierza, ulicznego sprzedawcy czy zwykłego chłopa potrzebne są do pracy w polu a nie do walki. 

Ale nie tylko dzięki narkotykom  żyje Afganistan, daleko na północy kraju w górach Hindukusz od ponad 6000 tysięcy lat  wydobywany jest najcenniejszy i najlepiej sprzedający się minerał – lazuryt. Jego duże skupiska w połączeniu z pirytem i kalcytem tworzą skałę zwaną lapis-lazuli, której w Afganistanie wydobywa się nawet stu kilogramowe bloki.


Sprzedawca lapis-lazuli.

 Błękitna barwa lazurytu od wieków fascynowała ludzi i sprawiała, że każdy pragnął zdobyć dla siebie kawałek nieba. Władcy Sumeru, Akadu czy Egiptu wysyłali karawany po błękitne złoto do odległej krainy za wysokimi górami.  Naukowcy udowodnili, że nie tylko współcześnie ale i w czasach starożytnych  najwyższej jakości ale i najdroższy lapis  pochodził z Afganistanu. Maska faraona Tutenchamona, czy sztandar z Ur  swój błękit zawdzięczają lapis-lazuli z kopalni Sar-e-Sang w dolinie Kokcha. Tylko forma wydobycia skały nie zmieniła się od tysięcy lat, górnicy nadal pracują bez żadnego zabezpieczenia, w nieprzyjaznym środowisku igrając ze śmiercią każdego dnia. Lazuryt to też pożądana przez malarzy bardzo droga ultramaryna – błękitny pigment za który Jan Vermeer gotów był sprzedać duszę aby dokończyć malowanie obrazu Dziewczyna z perłą.


"Dziewczyna z perłą" Jan Vermeer van Delft
 Muzeum Mauritshuis w Hadze.

Współcześnie,  kiedy opracowano  produkcję syntetycznego barwnika naturalna ultramaryna nadal uchodzi za towar luksusowy. Wspaniałe dzieła starych mistrzów możemy podziwiać w muzeach rozsianych po całym swiecie ale tylko jedno muzeum może poszczycić się genialną kolekcją przedmiotów wykonanych z lapis lazuli - Ermitaż. Dzisiaj większość afgańskiego lapis-lazuli szmuglowana jest do Pakistanu i tam sprzedawana przez pośredników i handlarzy na europejskie rynki niczym krwawe diamenty ze Sierra Leone. Gospodarka Afganistanu opiera się na błękitnym złocie wydobywanym w oparach opium.





Zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu o kopalni Sar-e-Sang

Sztandar z Ur - British Museum Londyn.



Plantacja maku w Afganistanie.


Wysuszone makówki.